Budzę
się z ogromnym kacem, jestem cholernie niewyspana i jedyne o czym marzę, to
żeby się nie ruszać. Ale budzik dzwoni jak szalony. Z niemałym wysiłkiem sięgam
po telefon, który nie wiadomo kiedy znalazł się na podłodze. Na wyświetlaczu
świeci się na czerwono tytuł alarmu: "DZIECI". Impuls bardzo powoli
biegnie przez moje zwoje mózgowe, i zanim jeszcze wszystkie synapsy wykonają
swoją robotę, trybiki w mojej głowie zagrzewają się do czerwoności.
"Jakie,
kurwa, dzieci?"
Spoglądam
jednym okiem na leżącego obok Włodarczyka, bo przy obu otwartych oczach jest za
jasno, i zastanawiam się, czy nie przespałam ostatnich dziesięciu lat. Może
mamy już razem dzieci, mieszkanie, kredyt, psa? Boże, nie. Tylko nie
Włodarczyk.
Nina,
nie wydurniaj się. Nie masz dzieci, bo jakbyś je miała, to byś ich już nie
miała. Na pewno chodzi o cudze dzieci.
Dzieci, dzieci... O kurwa, miałam przygotować układ dla mini-cheerleaderek. Nie
nadaję się do tej roboty.
Całą
siłą naparłam na łóżko i udało mi się podnieść. Nie było to jednak mądre
posunięcie. Trzeba było się sczołgać. Głowa pękała tak jakby uszami miał
wypłynąć mózg. Włodarczyk natomiast nadal smacznie spał, jednak i jego sen nie
miał trwać długo. Zanim zdążyłam zaparzyć kawę, z jego telefonu dobiegły bliżej
niezidentyfikowane dźwięki, po których zaczęła grać jakaś piosenka discopolo.
-
Wojtek, obudź się. - Szturchnęłam go, gdy niewzruszony nawet nie przestał
chrapać. - No, ej! Wstawaj! WŁODARCZYK!
-
Jeeeeezu, zawału serca dostanę. Co się stało, kochanie?
Policzyłam
do trzech, zanim odpowiedziałam i podałam mu telefon, na którym widniało
nieodebrane połączenie.
-
To się stało. Dzwonią po ciebie. Pewnie już wracacie.
-
Co, gdzie? Ale... Ku... motyla noga!
Nigdy
nie widziałam człowieka, który tak szybko zebrałby się do wyjścia. Zanim jednak
opuścił moje mieszkanie, wrócił się do mnie, stojącej w osłupieniu nad kanapą i
pocałował mnie siarczyście w policzek.
-
Żegnaj, pani mego serca.
Nim
zdążyłam ułożyć w głowie całą wiązankę, zamknęły się za nim drzwi.
Na
sali znalazłam się pięć minut przed czasem. Szczegół, że żeby tam dotrzeć
musiałam się przedrzeć przez dziki tłum krasnali i ich matek. Ojciec
zorganizował przesłuchania do nowego zespołu cheerleaderek, który miał się
składać z dziewczynek w wieku od 4 do 9 lat. Spodziewałam się kilku osób, paru
znajomych żon siatkarzy i może tyle samo zagorzałych kibicek, nic więcej.
Tutaj, miałam wrażenie, znalazły się wszystkie kobiety z Bełchatowa w wieku
rozrodczym, ze wszystkimi swoimi dziećmi. Nie sprawdzałam aktualnej średniej
liczby dzieci przypadających na jedną rodzinę, ale podejrzewam, że liczba ta
oscylowała wokół czwórki. Z czego połowa to dziewczynki. A gdy zaczęłam mnożyć
liczbę mijanych kobiet razy dwa znowu rozbolała mnie głowa.
Nie
potrafiłam ogarnąć tej masy ludzi wzrokiem, a co dopiero robić jakieś
przesłuchanie i wybierać zespół. Czułam, że zaraz zacznę panikować, jąkać się i
pewnie na koniec zemdleję. Dwoiło mi się i troiło w oczach, a typowa dla mnie
złośliwość i pewność siebie zniknęły. Wzięły i poszły.
-
Co? Nie spodziewałaś się takich tłumów?
Głos
pierwszego trenera bełchatowskiej drużyny tuż za moim uchem wystraszył mnie
prawie śmiertelnie i aż podskoczyłam. Nawet zazwyczaj zabawny, hiszpański
akcent, nie poprawił mi humoru. Nic nie rozumiejącym wzrokiem spojrzałam na
czterdziestoletniego Hiszpana z młodzieńczym wąsem nad górną wargą i ciemnymi
loczkami na głowie. Wyraźnie "zrobiłam mu dzień".
-
Spokojnie, nie zabiję cię, jak nie wybierzesz mojej córki.
-
To ty masz córkę?!
-
Nie. Dlatego jesteś bezpieczna. - Puścił mi oczko, a ja tylko wzniosłam oczy ku
niebu.
Całe
życie z wariatami. Jednak po chwili ten sam wesołek pomógł mi ogarnąć tłum i
nie wpuścił siatkarzy na halę. Wtedy to dopiero rozpętałoby się piekło. Ojciec
zapomniał, że w czwartki trening odbywa się później niż zwykle. Ostatnio wiele
zapominał. Jednak o tym, żeby się pojawić i przemówić do przybyłych
matek-Polek, niestety pamiętał.
-
Drogie panie, i panowie oczywiście. Jest nam niezmiernie miło, że jesteście
razem ze swoimi utalentowanymi pociechami. Dla każdego z was znajdziemy czas,
ale nie możemy obiecać każdej dziewczynce, że znajdzie się w zespole. Mamy
niestety tylko trzydzieści miejsc. - Po moich plecach przebiegł jakiś dziwny
impuls i aż dostałam gęsiej skórki. TRZYDZIEŚCI? Czy to jakieś żarty? Nad moją
garstką ledwo panuję. Gdybym była bardziej delikatna, pewnie już bym zemdlała.
Niestety, w tym względzie byłam mało kobieca. - A chętnych jest dużo, dużo
więcej. Ale jak już mówiłem, każdej chętnej się przyjrzymy i oczywiście nie
jest to ostatnia szansa na to by zaistnieć. Jednak dzisiaj już nie zanudzam.
Oddaję głos pani trener.
Chodziło
o mnie. Próbując przywołać na twarz uśmiech, podeszłam do ojca i zabrałam od
niego mikrofon. Starałam się nie zabić go wzrokiem, gdy mi go podawał, ale to
było silniejsze ode mnie. Jednak jak zwykle się tym nie przejął i z uśmiechem
się pożegnał.
-
Dzień dobry... Mam na imię Nina i prowadzę zespół cheerleaderek seniorek.
Poprowadzę również zespół dziecięcy. Z racji, że chętnych jest tak wiele,
chciałabym najpierw przeprowadzić krótką rozgrzewkę dla wszystkich, a potem
podzielić dziewczynki na grupy... według... hmm... alfabetycznie. Albo zrobimy
jak na w-fie, kolejno odlicz.
Odsunęłam
mikrofon od twarzy i odsapnęłam. Gdyby nie te wszystkie matki, nie miałabym się
czym stresować. Jednak ich wzrok przeszywał mnie na wskroś. Nie byłam "po
prostu Niną". Byłam Niną Piechocką, córką prezesa. Czyli nikim. Głupim
dziewczęciem, co ma wpływowego ojca i robi sobie co chce. Nie ma talentu,
doświadczenia, wykształcenia.
"Nina,
weź się w garść. Tańczysz od dziecka, pracujesz z gwiazdami, talent to rzecz
względna. Do roboty." Odłożyłam mikrofon, zawołałam trenera żeby pomógł mi
przynieść podest, na którym zazwyczaj stają zwycięzcy odbierający medale i na
nim też stanęłam.
-
Bardzo proszę wszystkich dorosłych o zajęcie miejsc na trybunach. Dzieci
natomiast o przygotowanie się do rozgrzewki. Zdejmijcie bluzy, zimowe buty, jak
nie macie tenisówek możecie ćwiczyć w skarpetach.
-
Pochorują się. Zwariowała pani? - Dobiegło do mnie z trybun. Kojarzyłam tę
babę. Chodziła na mecze od kiedy pamiętam. Nie wspomnę co robiła z siatkarzami
od kiedy pamiętam.
Udałam,
że nie słyszę i podeszłam do sprzętu. Włączyłam muzykę, nieco głośniej niż
zwykle na próbach, i zaczęłam od zwykłego marszu w miejscu. Dzieciaki fajnie
sobie radziły, mimo tego, że spora część miała głupich rodziców. Przykładowo,
pięć dziewczynek było w baletkach. Nie w balerinkach, baletkach, ze sztywnym
przodem. Postanowiłam więc nie szaleć, żeby nie zniszczyć tym dzieciom życia.
-
Fajnie, fajnie. A teraz skaczemy, ale tak tylko troszkę. O, tyle. - Między
kciukiem a palcem wskazującym zostawiłam odstęp na jakieś pięć centymetrów.
Niby to głównie przedszkolaki, ale skakanie boso nie należy do przyjemności.
Współczułam tym "niby księżniczkom swoich rodziców". Moja mama nie
pozwoliłaby, żebym tak nadwyrężała
stawy. Boso można chodzić po trawie, nie skakać po parkiecie.
Kiedy
dziewczynki zaczynały powoli marudzić, zawołałam niezłomnego trenera Falascę i
poprosiłam, by skombinował mi taśmy, których siatkarze używali do rozciągania.
Mój niecny plan przewidywał podzielenie dzieciaków na grupy według tego, gdzie
stoją. W trakcie ćwiczeń pomyślałam, że nie wszystkie mogą ogarniać liczenie.
Sama w tym wieku jadłam jeszcze piach.
-
Ok, to teraz usiądźcie sobie spokojnie, a my podzielimy was na grupy.
Szybciutko
obeszłam boisko i podzieliłam dzieciaki na pięć grup, po prostu przeciągając
taśmę z jednej strony trybun do drugiej, prostopadle do linii wściekłych matek.
-
Miało być liczenie! - rzuciła jakaś blondyna, gdy przechodziłam z taśmą.
Obrońca
uciśnionych. Udałam, że nie słyszę, i dalej instruowałam dzieciaki. Przesunęłam
je bliżej matek, nadal odgradzając od siebie nawzajem taśmami i wezwałam do
przodu jedną grupę. Większość oczywiście była boso, nie mogłam więc szczególnie
zaszaleć, jednak wpadłam na genialny plan, czyli najbardziej
"chodzoną" choreografię jaka mi przyszła do głowy. W głośnikach
zabrzmiała piosenka "Hit the road Jack" a ja kazałam dzieciakom
naśladować mój chód, wysoko podnoszone nogi, wymachiwania rękami i z rzadka
biodrami, jednocześnie uważnie je obserwując. Gdy muzyka przestała grać, weszła
druga grupa, potem trzecia, czwarta i w końcu piąta. Pięć razy puściłam "Hit
the road Jack". Mimo iż lubię tę piosenkę, nie miałam ochoty słuchać jej
ponownie tego dnia.
-
Ok, mniej więcej wiem co i jak, i proszę dziewczynki, które poklepię po głowie,
o podejście na sam przód.
Wybrałam
te, które wydawały się najbardziej kumate i nim matki zaczęły przekrzykiwać się
jedna przez drugą szybciutko podziękowałam za przyjście i obiecałam kolejne
castingi wkrótce.
-
Widzimy się zatem w poniedziałek o siedemnastej. W tym samym miejscu.
Przynieście stroje na przebranie i koniecznie tenisówki lub adidasy. Buty mają
być wygodne. A reszcie dziękuję i, mam nadzieję, do zobaczenia na następnym
castingu.
Szybciutko
ukłoniłam się wpół, szepnęłam trenerowi Miguelowi, że muszę lecieć, bo w
istocie tak było, i ruszyłam w te pędy w stronę wyjścia. Naprawdę, musiałam już
wyjść. Raz, że któraś z matek mogłaby mnie dogonić i zabić, za to że nie
wybrałam jej Dżesiki. Dwa, że za niecałe trzy godziny miałam już być w
Warszawie na planie teledysku koleżanki Alicji. Damian miał już czekać w
stolicy, a zatem musiałam jechać sama, a nie uważałam się za najlepszego
kierowcę.
Tym
razem nie udało mi się być pięć minut wcześniej. Najpierw wjechałam na roboty
drogowe i musiałam odstać swoje, a potem z nerwów pomyliłam zakręt i przez
głupi ciąg ulic jednokierunkowych nadrobiłam z pięć kilometrów w samym mieście.
Zziajana i czerwona ze złości wpadłam na salę.
-
Damian, to jest ta twoja nimfa?
Znudzony
choć nadal bardzo wyraźny głos młodego, wyblakłego reżysera dotarł do moich
uszu jako pierwszy. Nie "dzień dobry", nie "dlaczego się
spóźniłaś", ale od razu policzek w twarz.
-
Damian mówił, że tańczyłaś KIEDYŚ balet.
-
Tak, KIEDYŚ.
Ależ
mnie gość wkurwił. Jak ja niby miałam się wyluzować i wczuć w romantyczny,
liryczny wręcz klimat, kiedy najbardziej czerwonym elementem tej walentynkowej
sceny była moja twarz. Damian najpierw zbladł, ale po chwili stanął na
wysokości zadania.
-
Ksawery, Nina tańczy balet, tańce towarzyskie i nowoczesne. Daj jej szanse, a
nie pożałujesz. Na pewno nie chciała się spóźnić, wiesz jak to bywa w
Warszawie...
-
Wiem, dlatego zawsze wychodzę wcześniej bo szanuję pracę i czas innych.
-
Przepraszam, jechałam tu z Bełchatowa... - zaczęłam się kajać. Jak bardzo nie
byłby wkurzający, miał trochę racji...
-
Mogłaś nawet z Mongolii. Opóźniasz pracę całego zespołu a nie jesteś żadną
diiiiwą. - Przy diwie wykonał jakiś dziwny ruch ręką, coś jakby rysował palcem
esyfloresy w powietrzu. Nie zamierzałam z tym polemizować. W końcu nie byłam
diiiiwą.
-
Przepraszam. To już się więcej nie powtórzy.
-
Wiem o tym.
-
Ksawery! Proszę cię...- zaprotestował Damian, ale ten był nieugięty.
-
Wracajmy do pracy.
Odwrócił
się do mnie plecami i machnął ręką na operatora. Tak naprawdę, to jeszcze nie
kręcili sceny tańca, bo ta miała się odbyć na dachu budynku, ale wszyscy byli
już wymalowani i do dyspozycji. Teraz
piosenkarka po raz enty udawała że śpiewa, ubrana w błyszczącą, zwiewną złotą
suknię, na tle namalowanej na czarnej ścianie wielkiej złotej mandali. Ja też miałam
być w złotej, zwiewnej sukience, tyle że dużo krótszej. Czasem denerwowała mnie
ta moda na sukienki odsłaniające majtki, bo dzięki nim mój ojciec uważał, że
tancerki to dziwki (skrót myślowy, ale zawsze był blisko tego słowa). Fakt,
były bardzo wygodne, ale komentarze o moich majtkach za każdym razem irytowały
mnie tak samo. Tak, tym razem miałam ubrać złote majtki.
Po
godzinie nudzenia się za plecami reżysera Ksawerego przenieśliśmy się w końcu
na dach. Opatuleni w kurtki i futra, gdyż wieczór był wyjątkowo chłodny.
Temperatura odczuwalna oscylowała wokół minus trzydziestu stopni. Ale za to
niebo było piękne. Przejrzyste, bezchmurne i nawet jakby smog gdzieś zniknął.
-
Jak jutro nie będę chora to chyba pójdę do kościoła nieść modły dziękczynne,
serio.
-
Oj Nina... Nie będziesz, musisz tylko się rozgrzać - wymruczał Damian,
pocierając moje ramiona.
-
Oj Damian, zrobimy to w łazience czy za kominem?
-
Co?!
Biedak
był autentycznie przerażony, bo miał brudne myśli, a mi zwyczajnie humor
wrócił. Puściłam mu oko.
-
To też oczywiście możemy zrobić, ale chodziło mi o kieliszeczek na rozgrzanie.
Pytałam, czy wypijemy na dole, czy wystarczy jak schowamy się za tym duuużym
kominem.
-
Wykończysz mnie.
-
Chyba ty mnie. Nie mów, że zapomniałeś wziąć.
-
Ja? Zawsze jestem przygotowany.
-
No mam nadzieję.
Lekko
szarpnęłam go za brodę i pchnęłam w stronę komina. Rozejrzałam się, czy ktoś
patrzy, ale wszyscy skupili się na montażu oświetlenia i realizowaniu dzikich
wizji młodego Woody'ego Allena. W sumie był nawet do niego bardzo podobny. Czarne
włosy, śmiesznie przylizane. Blada, bardzo blada cera. Chorobliwie szczupła
sylwetka. Miał nawet okulary.
Damian
wyciągnął małpkę z kieszeni kurtki i kulturalnie, najpierw podał damie, czyli
mi. Szybciutko łyknęłam, raz a dobrze, a następnie on skończył. Poruszaliśmy
się trochę i zbliżyliśmy się do planu.
-
Jestem czerwona?
-
Nie, blada jak ściana.
-
Dobra szpachla.
Chłopak
tylko się uśmiechnął i objął mnie ramieniem. Świeciły mu się oczy i nabrał
rumieńców, zarost urósł mu od ostatniego spotkania, ale nadal był chyba
najprzystojniejszym facetem jakiego znałam. Przyjemnie było tak stać, wtuloną w
jego bok, i patrzeć na zachodzące słońce. Wyobrażałam sobie nawet, jak by to
było być jego dziewczyną. Jednak ktoś zaciekle starał się zepsuć mi humor tego
dnia. Ksawery.
-
Co wy tak stoicie? Rozgrzewajcie się, bo nie będę marnował na was taśmy.
Muzyka!
Westchnęłam
i zrobiłam krok w przód, uwalniając się przy tym z uścisku. Zrzuciłam kurtkę na
najbliższy murek, mając nadzieję, że nie było tam odchodów wszędobylskich
gołębi i zaczęłam tańczyć. Na początku mieliśmy tańczyć osobno, a dopiero potem
mieliśmy się schodzić i rozstawać, kilka razy. To ten układ, gdzie Damian kazał
mi być kobiecą i kręcić tyłkiem zamiast wymachiwać. Cóż, przy tej scenerii miało
to sens.
Nim
skończyliśmy, Woody Allen już przywoływał nas do porządku.
-
Więcej uczucia! Ten facet to miłość twojego życia. Daj coś z siebie.
-
Damian, ogarnij się - zażartowałam, chociaż coraz mniej było mi do śmiechu.
Alkohol szybko wyparowywał.
Zatańczyliśmy
ten układ jeszcze sześć razy. Nie żartuję. Słońce zaszło, ludzie chcieli nas
zabić, wszystkim było już zimno, tylko nie nam bo od tego ciągłego tańczenia
zdążyliśmy się nieźle rozgrzać.
-
Ok, nic już z was nie będzie, możecie się ubrać - podsumował nas reżyser i
jakby nigdy nic wstał i zebrał swoje rzeczy. - Dziękuję wszystkim, plan
zrealizowany, teraz wszystko w rękach naszych wspaniałych montażystów. Może was
nie wytną - rzucił w naszą stronę. Od razu zrobiło się zimniej.
-
Ksawery, nie bądź dla nich taki surowy. Przecież nieźle im poszło - zaczęła nas
bronić Maria, piosenkarka. Niziutka, filigranowa brunetka, która przez cały
czas raczej do nikogo się nie odzywała tylko wywołana robiła swoje.
-
Skoro tak uważasz. - Bąknął. Dziewczyna jednak nie spuszczała z niego wzroku.
Nie spodziewałam się, że taka kruszyna, może mieć taką siłę. - Może trochę
przesadziłem. Przepraszam.
-
Yyy... W porządku. To ja przepraszam za to spóźnienie.
Maria
podeszła do mnie i Damiana i uścisnęła nam obojgu dłonie.
-
Dzięki za współpracę. Nie słuchajcie Ksawerego, chętnie zatrudnię was znowu.
-
Dzięki - westchnęłam. - Już się bałam, że na serio jesteśmy tacy beznadziejni.
-
Nie! No co ty! Już za pierwszym razem była chemia. I magia! To jak tańczycie...
Wow. Ale Ksawery, no cóż. Ma swoje humory ale to profesjonalista. Źle na pewno
nie będzie.
Pożegnaliśmy
się z ekipą, ja pożegnałam się ze złotą sukienką, i Damian odprowadził mnie do
samochodu.
-
Wiesz... Tak pomyślałem, że może zostaniesz jeszcze chwilę w Warszawie? Idziemy
z Alicją i jej ekipą świętować nagranie nowej płyty. Wiem, że jej nie lubisz...
-
To nie tak.
-
...ale w sumie niedługo też będziesz częścią tego sukcesu...
-
Nie wiadomo. Choreografów w stolicy nie brakuje, Alicja może zatrudnić kogoś
innego, szczególnie po tym jak Ksawery wystawi mi opinię diiiiwy - zatoczyłam
ręką esa-floresa w powietrzu. - Dzięki za propozycję, ale muszę się porządnie
wyspać.
-
Ok, ale daj znać jak dojedziesz. Żebym się nie martwił.
-
Ok.
Wsiadłam
do mojego luksusowego golfa dwójki i z poczuciem lekkiego ukłucia żalu
odjechałam. Bardzo chciałam zostać, bo uwielbiałam imprezy w stolicy, i nawet
zmęczenie powoli mi minęło, ale wiedziałam, że nie będę tam mile widziana.
Włączyłam
radio na full i drąc się jak głupia całą drogę, dojechałam do Bełchatowa.
Schody zaczęły się, gdy skręciłam między bloki, ściszyłam radio i od razu
zachciało mi się spać. Powieki miałam ciężkie jak z ołowiu, ale nie mogłam
sobie pozwolić na utratę koncentracji właśnie teraz. Dojechałam pod blok,
zaparkowałam na "swoim" miejscu i przymknęłam oczy, żeby ulżyć sobie
choć przez chwilę.
Obudził
mnie łoskot obijanej pięścią szyby i wiązanka przekleństw.
-
Nosz kurwa mać, Nina, wstawaj! Hej!
Otworzyłam
oczy z wielkim trudem. Było mi cieplutko i błogo, i właśnie weszłam w tą
najgłębszą fazę snu. Czy jakoś tak. Ja się nie obudziłam, ja zmartwychwstałam.
-
Co... się... stało?
Przetarłam
oczy i zobaczyłam za zaparowaną szybą Andrzeja.
-
Głupia, zamarzniesz tu. Wstawaj i chodź do domu.
Rozejrzałam
się, gdzie jestem i o co chodzi. Siedziałam w aucie, ciągle na chodzie, z
włączonym ogrzewaniem. Po drugiej stronie szyby kierowcy Andrzej tracił
cierpliwość.
Przekręciłam
kluczyk i wyłączyłam samochód, a następnie odblokowałam drzwi - zawsze jeżdżę z
zamkniętymi, bo raz mi się otworzyły w trakcie jazdy - i otworzyłam. Od razu
tego pożałowałam. Na zewnątrz było zimno jak na biegunie północnym. Andrzej
wyciągnął rękę w moją stronę i pomógł mi wstać.
-
Zwariowałaś?! A jakby ktoś cię tu znalazł i wytargał z samochodu, a potem Bóg
wie co zrobił?! Myślisz czasem?!
-
Dajcie mi dzisiaj wszyscy spokój... – wybełkotałam nadal jeszcze senna i
odepchnęłam go.
-
Co niby?! – oburzył się, podnosząc głos jeszcze bardziej.
-
Cały dzień wszyscy się na mnie wyżywają. Nie jestem workiem treningowym...
-
To myśl! – Popukał mnie w czoło a następnie otworzył przede mną drzwi do
klatki. Odrobinę ciszej dodał: - Bo jeszcze trochę i mogłabyś nim zostać,
dosłownie.
Zatrzymałam
się kilka kroków przed wejściem do mojego mieszkania. Miał rację.
-
Przepraszam.
-
Przeprosiny przyjęte – odburknął, wciąż jeszcze zły.
-
Dzięki, że mnie obudziłeś...
-
Nie ma za co. A jutro przyjdę po ciebie jak będę jechał na halę. Raczej tego
swojego golfa nie odpalisz – dodał, powstrzymując się od większych złośliwości.
Nienawidził mojego samochodu.
-
Racja. Jeszcze raz dziękuję...
-
W porządku, idź spać.
-
Dzięki, Andrzej. Dobranoc.
Zamknęłam
drzwi, ale nie na klucz. Zawsze było mi głupio dzwonić zamkami, gdy ktoś
znajomy jeszcze nie zdążył sobie pójść. Stanęłam i nasłuchiwałam, ale Andrzej
chyba nie zrobił kroku. Spojrzałam przez wizjer. Nadal stał przed moimi
drzwiami, intensywnie nad czymś rozmyślając. Nie miałam odwagi się ruszyć.
-
Nina, zamknij drzwi na klucz.
O
mało nie dostałam zawału serca, ale wykonałam polecenie. I wtedy Andrzej
odsunął się od drzwi i poszedł sobie, jak gdyby nigdy nic, do siebie.
Nadrobiłam sobie poprzednie części i w końcu mogę napisać jakiś komentarz :P No i taka drobna uwaga, to zadbaj o akapity, bo bez nich tekst źle wygląda i czasami źle się czyta. Po za tym bardzo fajnie, bo nie doszukałam się jakichś tam błędów. Historia rozkręca się i nabiera tempa, co fajnie opisujesz. Nina wcale mnie nie wkurwia, jak to masz w ankiecie :P a swoją drogą to też oddałam głos. Tutaj akurat na koniec te dialogi mogłaś lepiej rozbudować, bo jakoś tak bez żadnych wtrąceń to tak bezpłciowo. Ja lubię czytać o uczuciach bohaterów. Ogólnie mi się podoba, więc daj znać, kiedy pojawi się coś więcej. Pozdrawiam ciepło! I zapraszam do mnie, bo akurat zaczynam z prologiem. [kolekcjoner-cial]
OdpowiedzUsuńDziękuję! <3 <3 <3
UsuńPostaram się przed publikacją kolejnej części poprawić nieco poprzednie. Osobiście również nie lubię suchych dialogów ale strasznie boję się, że nie umiem robić wtrąceń, które nie przeszkadzałyby w czytaniu i rozumieniu - i stosuję je umiarkowanie. Popracuję nad tym :)
Dam znać kiedy nowy rozdział - i spodziewaj się mnie na dniach. Coś czuję, że polubię Morawskiego:)
Pozdrawiam,
Marta